Ludzie i miejsca

1. Jan Biega z „Poddolin” – jak pamiętam, wiekowy już człowiek, ożeniony z Anną z Biegów, żyli obydwoje, byli bezdzietni, choć w okresie międzywojennym wychowywali chłopaka z rodziny. Pan Jan przez II wojną światową miał funkcję w Sanoku, która od kilkudziesięciu lat nie istnieje. Otóż zapalał, gasił i czyścił lampy gazowe w rynku i przy głównych ulicach, których było trzynaście. Chodził sobie z drabinką i przyrządami, wykonując te czynności bardzo starannie. Kiedy Sanok (przez II wojną światową) miał już energię elektryczną, lampy gazowe dalej spełniały swą funkcję. Także i po wojnie, kiedy z czasem pana Jana zastąpił Wojciech Paszkiewicz (przyuczony przez niego), który był już pracownikiem straży pożarnej, lampy nadal oświetlały główne ulice miasta. W domu pana Biegi był „zaczarowany świat”. Otóż jego pasją była naprawa zegarów. Cóż to był za widok, kiedy na ścianie tykało kilkanaście zegarów, a wtedy zegary były pięknie zdobione, nakręcane odważnikami w kształcie szyszki z kukułkami, a także np. z takim mechanizmem prognozującym pogodę – mężczyzna zwiastował pogodę, a kobieta deszcz.

Pan Jan Biega w magistrackim uniformie.

Pan Jan Biega w magistrackim uniformie.

2. Niemal vis a vis jego byłego domu, jest strome zbocze zwane „moskalówką”. Mówiona wieść przekazywała, że w dolnej części (przy kaskadzie rzeki), pochowany był żołnierz rosyjski w czasie I wojny światowej. To jest całkiem możliwe, ponieważ w tamtym czasie droga w kierunku zachodnim (Raczkowa, Falejówka), biegła częściowo rzeką i gościńcem. Nie wiadomo, czy było to podczas ofensywy rosyjskiej (do Gorlic), czy podczas cofania się w kierunku twierdzy Przemyśl. Faktem jest, że w moich „szczenięcych latach”, widziałem tam wzgórek przypominający mogiłę.

Na pobliskiej kaskadzie woda spadała około 2 metry w dół. Kiedy jeszcze nie było elektryczności, niedaleko mieszkający Henryk Biega zamontował prądnicę z wirnikiem, który poruszała spadająca woda. Przewodem do gospodarstwa dostarczał prąd, który był w stanie oświetlić dwie żarówki. Jako dzieci biegaliśmy zobaczyć tę „elektrownię”.

3. Dawniej na Dębnej było dwie kapliczki. Ta „pod skałą”, była jakby „opatrznościowa”, dla bezpiecznego wyjazdu i zjazdu ze skały. Została mocno uszkodzona podczas wypadku samochodu, w którym zginął Stanisław Łuczka.

Kapliczka „na polanie” była „pielgrzymkową”, jakby wyznaczająca szlak w kierunku Kalwarii Pacławskiej. Pielgrzymi idący od strony Jaćmierza, Barzanówki, Srogowa, szli szlakiem przez przysiółek Falejówki, zwany „Przykop”, dochodząc przez „rzeki”, do początku wsi, ponieważ do lat 30. XX wieku, droga przez wioskę w bardzo dużej części wiodła rzeką – pielgrzymi szli ścieżką przez polanę. Przy kapliczce wypoczywano, posilano się, dołączali pielgrzymi z Dębnej, a ich rodziny, czy inni mieszkańcy częstowali pątników bułeczkami, czy zsiadłym mlekiem. Przy śpiewach wyruszano dalej przez „skałę”, Podlas, brzegiem Sanu, do przeprawy promowej w Tyrawie. Następnie przez Piłę, Kreców, Kuźminę, Trójcę i Rybotycze do Kalwarii. Taka pielgrzymka trwała 4-5 dni. Z czasów, które pamiętam pielgrzymów w większości podwożono zbiorowo furmankami do Krecowa lub Kuźminy. Nie dalej, bo cóż by to była za pielgrzymka bez pieszego przejścia?

W Skansenie Sanok jest kapliczka z Lisznej, spełniająca podobną rolę dla pielgrzymów, wędrujących szlakiem przez Góry Słone do Tyrawy i dalej wspólnie z wymienionym szlakiem. Oczywiście w maju kapliczki były to miejscami śpiewania pieśni maryjnych nie tylko przez dziewczęta, także chłopaków, a echo niosło śpiew hen, po górach.

4. W pobliżu przy skrzyżowaniu dróg istniała karczma, zwana „U Juki”. Była dla mieszkańców wioski, wcześniej także sklepem. Służyła w szczególności dla podróżnych, przejeżdżających drogą główną szczególnie podczas dorocznych targów w Mrzygłodzie, gdzie zjeżdżało się dużo ludzi, a targów było trzy w roku, każdy trwający ok. tygodnia. Okrutny los spotkał tą rodzinę (jak i inne żydowskie rodziny) po wkroczeniu Niemców podczas II wojny światowej. W pamięci mam grupową klasową fotografię ze szkoły, gdzie są ich dwoje dzieci, a także pozostało źródło w „wapniskach”, gdzie szynkarz brał wodę do wyrobu okowity. Babcia (Julia Pogorzelec) mówiła mojej mamie, że po jej chrzcie w Mrzygłodzie (1931r.) rodzice z dzieckiem i kumami (chrzestnymi) zjechali furmanką do karczmy na wypitek i poczęstunek. Był więc to zwyczaj praktykowany ogólnie z okazji różnych uroczystości.

5. Leśniczówka – na polania, na zboczu wzgórza Polanki, a w zasadzie nad skarpą Sanu, była umiejscowiona leśniczówka, zamieszkiwana przez rodzinę pana Jurkiewicza, który jako młody człowiek przyjechał w nasze strony wraz z panem Markiewiczem (leśniczym w Międzybrodziu) – było to w latach 30. XX wieku. Pan Jurkiewicz (zawsze w mundurze i w czapce), codziennie obchodził swoje rewiry leśne. Był szanowany przez gospodarzy, a nam jako dzieciom wydawał się bardzo surowy. Jednak z perspektywy lat wiem, że nic złego nikomu nie zrobił, choć przecież nie palono w piecach węglem, a nie każdy kupował drewno w lesie.

Niekiedy byłem w leśniczówce, bo jako chłopcy zbieraliśmy bukwę (nasienie buka) i inne nasiona, za co zależnie od ilości, otrzymywaliśmy nieduże pieniądze. Pani Jurkiewiczowa była bardzo wesołą kobietą, dobra gospodynią, a ich synowie – Bolesław i Eugeniusz, po szkołach w Sanoku, kolejno studiowali w Warszawie, dokąd po śmierci ojca wzięli matkę.

Przez długi czas nie było leśnictwa w Dębnej (Trepcza), bo któżby mieszkał na skale, gdzie nie było prądu, a i do źródła było daleko? Teraz leśniczówka, choć mała, lecz nowoczesna jest w innym praktycznym miejscu.

6. Chmielina – wzgórze ponad 500 metrów n.p.m., kiedyś widziana np. wieczorem, jakby potwór z dużymi oczami. Otóż były to dwie duże polany jako pola leśniczówki, która tam w połowie góry była postawiona, a szkielet budynku stał do niedawna. Na przysańskich Błoniach było kilka domów oraz ich pola. Podczas II wojny światowej przez półtora roku Sanem przebiegała granica między ZSRR i Niemcami, a domy leżące blisko granicy zostały rozebrane, ludność przesiedlona na Wschód. Podobny los spotkał rodziny z Lisznej i innych miejscowości po prawej stronie Sanu. Dziś znajduje się tylko jeden dom, wybudowany dużo bliżej Dębnej i choć rodzina Jaworskich była bardzo związana rodzinnie z Dębną, jednak administracyjnie ten teren należy do Tyrawy Solnej. Pewnej zimy (około 50 lat temu), na „sigocie” zamontowano pod wiatą wyciągarkę napędzaną ogromnym silnikiem. Dla nas, dzieciaków, było to bardzo ekscytujące, jak z lasu Chmieliny ciągniki na gąsienicach ściągały bale bukowe nad San, a zapinane o liny kloce przeciągane były po lodzie na tę stronę, skąd były ładowane za pomocą ręcznych wyciągarek na samochody dłużycowe. Trwało to kilka tygodni, a kierowcy i operatorzy mieszkali w poszczególnych domach w Dębnej.

7. Dąbrowa – dziś jej pola zarastają samosiejką, przed II wojną światową była pastwiskiem, ale z uwagi na „głód ziemi” była zaorana i uprawiana. Na koronie Dąbrowy rosły dęby i pewnie od nich widocznych z daleka, powstała nazwa miejscowości. Tu umieszczono także cmentarz zmarłych na cholerę w połowie XIX wieku. Cmentarz ten był dawniej ogrodzony z krzyżem drewnianym i jałowcami, a w środku widoczne były wzgórki mogił. Za Dąbrową w kierunku „łazów” było miejsce, do którego dzieci (szczególnie dziewczyny) raczej nie chodziły. W obniżeniu potoku było miejsce grzebalne zdechłych zwierząt, gdzie czasem bezpańskie psy, czy inne zwierzęta, rozgrzebywały te miejsca. Z Dąbrowy, ale nie tylko, doskonale słychać było fabryczną syrenę „Autosanu” i według niej pracujący w polu orientowali się o porze dnia. Jeżeli wtedy były zegary – to tylko ścienne w domu. Syreny były włączane o godzinie 7, 10, 15.

8. Kościół parafialny. Mija 600 lat od bitwy pod Grunwaldem. Kościół jest pod wezwaniem Rozesłania Apostołów i został ufundowany przez króla Jagiełłę jako votum ufności za zwycięstwo. Ziemia sanocka była w tym czasie terenem osiedlania się różnych nacji, także i jeńców krzyżackich spod bitwy pod Grunwaldem. My starsi, dla których kościół był jedyną świątynią z ogromnym sentymentem wracamy do wspomnień, związanych z odpustami, procesjami Bożego Ciała, czy Pierwszą Komunią.

Historycznie jego znaczenie jest kolosalne. Odrzwia boczne (z prawej strony), sklepienie prezbiterium oraz zewnętrzne szkarpy przy prezbiterium to elementy najstarsze, pochodzące z XV wieku. Był przez wieki jakby strażnikiem wiary i polskości. Osiedleńcze „prawo wołoskie” gwarantowało osiedlanym m.in. wiarę prawosławną i dużo osadników zamieszkało w bliższym i dalszym terenie naszej okolicy, budując także cerkwie prawosławne.

Kościoły w Mrzygłodzie, a później w Tyrawie Wołoskiej i Dydni były jedynymi świątyniami rzymskokatolickimi w ogromnej większości cerkwi, wpierw prawosławnych, a później greckokatolickich. W większości miejscowości ludność była mieszana, z przewagą ludności ruskiej. Jedynie trzy miejscowości temu się oparły, tj. Dębna, Liszna i Raczkowa, a inne najbliższe miejscowości czysto polskie (Strachocina, Niebieszczany i Poraż), były daleko.

W zbiorach Muzeum Historycznego w Zamku, znajduje się pochodzący z Mrzygłodu krzyż drewniany wraz z rzeźbą Chrystusa. Jest on bardzo duży, jak rola tej świątyni dla tej cząstki Ziemi Sanockiej. Cieszy zatem fakt odnowienia kościoła i dzwonnicy z okazji godnej rocznicy 600-lecia grunwaldzkiej bitwy, odnowienia szkoły, a także wykonanie i poświęcenie nowego pomnika króla Jagiełły.

9. Największe pastwisko, tzw. „rzeki” – nieznane, a raczej zapomniana nazwy tego pastwiska. Rzeka, czyli potok Dębny wypływa z przysiółka Nowiny w Raczkowej i w części pastwisk miała dużo norek w brzegach, a w nich dużo raków. Łowiliśmy te raki (Z. Nowakowski był w tym bardzo dobry), odrywaliśmy szczypce, następnie na patykach nad ogniskiem przypiekaliśmy je. Dużo później będąc za granicą, próbowałem ostrygi – przypiekane szczypce raków były o wiele smaczniejsze. Raki oczywiście nie gryzą, ale w norce ustawiają się zawsze przodem, ściśnięcie szczypiec doprowadza do rany na palcach, a do norki wchodziło tylko ich dwa, więc była to kwestia sprytu i szczęścia. Miało być o nazwach, a więc w „rzekach” były zwane one od dołu z lewej strony to wpierw Stawki, Huczek, Młaczki, Dąbrowieckie I, II i III. Najbliżej Raczkowej to tzw. „nasz las”, czyli las wioskowy, a dalej w prawo w dół to tzw. „linia”, Końszczańska Polanka i dalej kolejno pod: Leszczynami, Sosnami, Tarniami, Czarne Błota i Łakusowa Dolina. Nazwy są dość banalne, ale może 2-3 przedstawię szerzej.

Końszczańska Polanka związana była ze ścieżką tu wychodzącą z lasu. Dawniej ludzie z Końskiego chcąc iść do Sanoka, szli lasem przez „rzeki”, następnie wchodząc w lasy międzybrodzkie wychodzili koło krzyża za „czerwoną gliną”, pokonując do Sanoka około 16-18 km. Koło ścieżki w paśmie góry Głębokiej i tzw. „nowej drogi” do Mrzygłodu był przed II wojną światową domek myśliwski, a przy pastwisku „pod leszczynami” była dawniej leśniczówka, gdzie pamiętam resztki fundamentu z kamieni i wapiennej zaprawy.

Łakusowa Dolina – dawniej duża polana na skraju lasu (najbliżej dom rodziny Dobrzańskich), z rozwidleniem dróg leśnych – nazwę swą zawdzięcza największemu gospodarzowi, który miał dużo pola w pobliżu. Mój pradziadek był 2-3 razy na „saksach” za „wielką wodą’ i zawsze dokupywał po powrocie ziemię. Były tu nieużytki, które karczowano, zamieniając je w pole orne. Obecnie teren ten zarasta „samosiejką” i na nowo porasta lasem.

10. Romek Pawłowski – Po śmierci Stalina uwalniano z łagrów żyjących jeszcze Niemców, Włochów, czy Holendrów, którzy wracając poświadczali, że pozostało tam dużo Polaków. W radiu „Wolna Europa” czytano (do znudzenia przez wielokrotne powtarzanie) nazwiska i miejsca uwięzienia Polaków. Dla przykładu w jednym miesiącu wyczytano 131 nazwisk i 60 łagrów. Polskie władze wręcz „musiały” upomnieć się o Rodaków. Ta, niestety ostateczna repatriacja przyniosła powrót 245 tysięcy ludzi, ale tylko 15% (30-40 tys.) stanowili więźniowie i zesłani – co najmniej 150-200 tys. Polaków pozostało w łagrach i na tzw. „wolnej zsyłce”. Oni dla Polski zostali straceni na zawsze, bo kiedy już padła komuna, nie miał kto to Polski wracać.

Jednym z ludzi, którym udało się wtedy wrócić do kraju, był Romek Pawłowski.

Zjawił się nagle w Dębnej. Przyjechał ze swoją mamą późną wiosną 1958 roku – wyrwali się „ z sowieckiego raju” i zamieszkali u pani Pauliny Paszkiewicz „pod dolinami”. Dlaczego zamieszkali w Dębnej? Tymczasowe lokum było związane z dalszym pokrewieństwem pani Pawłowskiej z rodziną Krystyńskich.

Moja klasa, wyjątkowo wtedy mała – ja i dwie koleżanki (Danka i Marysia), przygotowywaliśmy się do I komunii świętej, ale bardzo się ucieszyłem, że będę miał kolegę w klasie. Romek przez dziewczyny i nie tylko z mojej klasy, pieszczotliwie zwany „Romuś”, był przesympatycznym, zawsze uśmiechniętym chłopakiem. Bardzo ładnie kaligraficznie pisał, a co dla nas było niezwykłe, że przywiózł atrament fioletowy, a nasz był niebieski. Młodszym śpieszę wytłumaczyć, że do końca trzeciej klasy pisało się stalówką, umieszczoną w obsadce, moczoną w kałamarzu z atramentem. Romek miał dużo zabawek, dla nas nieznanych i chodziliśmy się tam bawić, z czego cieszyła się jego mama, której prawdopodobnie zależało na adaptacji syna w kraju. Przychodził także w tzw. „rzeki”, gdzie po południu zawsze było dużo dzieci, zatrudnionych przy pasieniu.

Nie poszedł z nami do I komunii z bardzo powodu – otóż najpierw musiał przyjąć sakrament chrztu. Pierwszą komunię przyjął z rocznikiem o rok młodszym, a ja często powtarzałem z nim modlitwy, czy też chodziłem z nim na dodatkowe tzw. „nauki” na plebanię w Mrzygłodzie.

Bardzo się cieszył, że jest w Polsce, „chłonął” wszystko w szkole – nigdy jednak nie mówił o Wschodzie. Ja wtedy cokolwiek się domyślałem, jak tam mogło być. Dla mnie słowa Wołyń, czy Lwów były nazwami grozy ze względu na tragedie rodzin obu moich babć (opisanych w artykułach o II wojnie światowej i emigracji). Dziś wiem, że Romek nie mógł się tam uczyć po polsku (widziałem zeszyt z kaligrafii w języku rosyjskim), nie mógł chodzić do kościoła, a jako Polak (jeżeli by się przyznał) był człowiekiem gorszej kategorii.

Jak nagle ta rodzina zjawiła się Dębnej, tak i nagle wyjechała (wakacje 1959) do Kłodzka. Tam Urząd Repatriacyjny znalazł im miejsce do życia w Polsce.

Pan Bronek Krupski z Lisznej (jako dziecko zamieszkały przed wojną na błoniach Chmieliny) nie zdążył wyjechać wtedy z Wołynia, kiedy większość Lisznian po prostu uciekła – pozostał tam do 1958 roku, dorastając i pracując w kołchozach. Wtedy i on powrócił. Mówił mi, że tam był święcie przekonany, że nie wszyscy ludzie na świecie mają jak on – jedną koszulę, jedną kufajkę i jedną parę butów; wpajano im, że gdzieś jest dużo gorzej.

11. Piaskowa Droga
Za rozwidleniem polnej drogi w kierunku „Łazów”, dalej droga biegła do Międzybrodzia, a w prawo w kierunku tzw. „lasku”. Ta droga właśnie, biegnąca w lesie bokiem wzgórza, dochodziła do partii szczytowych nad rewirem, zwanym „huczkiem” – nazywano ją Piaskową Drogą.

Jako dzieci nie rozumieliśmy tego w ogóle, bo ta nazwa nie pasowała do górnych części lasu, między Dębną, a Międzybrodziem. Kiedy już na tyle byliśmy samodzielni i nie baliśmy się wędrować głębiej w las za grzybami, dochodziliśmy do szczytów wzniesień nad wspomnianym „huczkiem”, czy nad „młaczkami”. Tam widzieliśmy duże nienaturalne doły (jakby podkopy), a wokół ślady żółtego i szarego piasku. Ten krajobraz, jakby księżycowy, był dawną piaskownią, a piasek pochodził ze zwietrzałych ostańców polodowcowych, jak piaskowiec czy bardziej margiel – który był konsystencją wapnia i piasku. Materiał ten używano jako lepiszcze do kamiennych podmurówek domów, obiektów gospodarczych i budowy piwnic sklepieniowych z kamienia. Używano go także jako podsypkę i uszczelnianie płyt kamiennych na podwórzach.

Dziś te miejsca bardzo mało przypominają byłą piaskownię, a i droga też straciła swoje przeznaczenie. Tylko nieliczni w Dębnej znają tę nazwę, która przypominam ku pamięci.

12. Trawertyny i osuwiska
Grzbiet wspomnianych wzniesień w poprzednim podpunkcie, jak pierścień otacza Kopacz – największą górę tego kompleksu, czasem zwanego jako „Czarne Góry”. Nazwa zapewne pochodząca od zapadlisk, osuwisk, ciemnych ostępów, jeziorek, torfowisk, a także niedostępności tych gór. W obniżeniach między górami sąsiednimi, a Kopaczem, w źródliskach, strumieniach leśnych, na grzęzawiskach spotkamy ciekawe formy geologiczno-florystyczne, zwane trawertynami. To węglan wapnia, osadzający się na częściach żywych i martwych roślin. Są to najczęściej wyższe mchy torfowe i wyglądają jakby były skamieniałe.

Uroczyska wodne mają przez to niesamowity wygląd i klimat. Największe jeziorko w tych ostępach, w „latach mokrych”, dochodzi do 0,5ha wielkości. Wygląda jak prawsławiańskie „miejsce święte” – może za śmiałe porównanie, ale przecież tak niedaleko jest Horodyszcze, które już w czasach pogańskich istniało jako gród obronny.

Podobnych uroczysk jest więcej na naszym terenie, a powstają one wskutek obsuwania się zboczy gór. Duże jeziorko istnieje koło góry Magura w Dobrej (za przysiółkiem Ratna). Przeprowadzany pomiar w latach 30-stych ubiegłego wieku stwierdził, że jego głębokość ma 18 metrów. Dziś pewnie ma dużo mniej, a zwane było (a może nadal jest) „morskim okiem”. Osuwiska nie są obce w górskim (podgórskim) terenie, a największe to samo zasypanie się nieistniejącej już kopalni odkrywkowej iły, zwanego „czerwoną gliną” – po zakończeniu eksploatacji zwały ziemi i drzew ze wzgórza zwanego „siekierką”, jakby zasłoniły wyrobisko.

Ślady dawnych osuwisk możemy dojrzeć z drogi na stokach opadających do Sanu między Liszną, a Międzybrodziem, choć najbardziej kłopotliwe i kosztowne są takie osuwiska, jakie jest na Skale, które „zabrało” część drogi, zsuwając się do Sanu.

13. Mała Dębna
Jadąc od Dębnej w kierunku miasta, mijamy pierwsze domy Międzybrodzia. Są to miejsca, gdzie dawniej były chaty kryte strzechami – przysiółek ten nazywano Ilnym. Górujący nad domami stożkowy szczyt porośnięty modrzewiami to Żmurkowa Góra. Epilogiem drugiej wojny światowej w powiecie „sanockiem” i nie tylko była „Akcja Wisła”. Trwała ona trzy miesiące w 1947 roku, a jej efektem było m.in. przesiedlenie ludności grecko-katolickiej na tereny sowieckiej Ukrainy lub na tzw. Ziemie Odzyskane. Końcem wiosny domy i zasiane pola zostały bez ludzi i zaczęto je zajmować, zbierać plony. Robiono to nie z chytrości, po prostu po pięciu latach okupacji było bardzo duże przeludnienie w gospodarstwach, ogołoconych niemal ze wszystkiego przez kontyngenty okupanta. Domy zajęły rodziny: trzy chaty rodziny Biegów, dwie rodziny Lechów oraz rodziny Pogorzelców i Kiczorowskich, zamieszkały tam później rodzina Bolanowskich – mieszkająca czasowo w Dębnej oraz Nowakowskich – pokrewieństwo z rodziną Biegów. Była tu taka „mała Dębna”. Osiedlili się i inni, np. w środkowej części Międzybrodzia dwie rodziny Werbowskich ze spalonych wsi za Sanem. „Motorem rozwoju tej części wioski i nie tylko był Józef Biega, który będąc przez kilka kadencji sołtysem wybudował Dom Ludowy, powstał sklep GS-u, dwa przystanki PKS. Wymuszono także na władzach terenowych oddanie kluczy do cerkwi dla rzymsko-katolików. Dzieci osiadłych tam rodzin chodziły do szkoły w Dębnej, a mieszkańcy wcześniej także i do sklepu.

Nie ma już tamtych ludzi – ostatnia z pierwszych osiedleńców Zofia Biega, z domu Lech zmarła w ubiegłym roku. Większość domów to obiekty nowe lub zmodernizowane, jak np. dom rodziny Bolanowskich. Nowakowscy postawili piękny nowy dom, a po nazwisku Pogorzelców (mama Urszula) pozostała rodzina Kamińskich, mieszka także Biega. Część obecnych mieszkańców osiedla pewnie i nie znam historii powtórnego zasiedlenia tego urokliwego miesjca. Niestety i tu weszła powojenna rzeczywistość i w latach 50’ powstała Spółdzielnia Produkcyjna. Na szczęście nie trwało to długo i nie trzeba było oddawać dzierżawionych pól na łazach i błoniach. Podobne spółdzielnie powstały m.in. w Trepczy, Hłomczy, Uluczu, czy Tyrawie Solnej. Osobliwością tego miejsca jest kamienny ostaniec, wiszący niemal nad szosą.

14. „Ku chwale ojczyzny”
O ogromnym przeludnieniu wojennym, czy powojennym wspomniałem w poprzednim podpunkcie. Jedną z możliwości zmiany tego stanu dla młodych chłopaków było wojsko. Tak też zrobiło dwóch młodych ludzi z Dębnej – Stasio Biega i Heniek Michałkowski. Po skończeniu szkół oficerskich pierwszy z nich służył na Mazurach, a drugi we Wrocławiu. Pan Heniek często odwiedzał tam zamieszkałą moja rodzinę, także obaj często w lecie odwiedzali rodziny w Dębnej, uczestnicząc np. w zabawach, czy festynach. Pamiętam ich poczucie humoru, szczególnie pana Stasia. Dziś jako pułkownicy są na zasłużonej emeryturze mieszkając odpowiednio w Orzyszu i Wrocławiu. Wspomnę jeszcze pana Piotra Łachutkę, wojskowego, ale także i frontowca, który w latach 60’ często przebywał z rodziną u teścia Piotra Paszkiewicza. Nam chłopcom oni nam ogromnie imponowali.

Pod koniec lat 60’ trzech młodych chłopaków jakby się zmówiło do wojska. Zygmunt Kłos, Jasio Lech skończyli szkoły techniczne obsługi lotnictwa w Sochaczewie, tam tez pracując (Warszawa, Sochaczew) – gdzie zamieszkali z rodzinami. Z kolei Boguś Kopiec wybrał szkołę łączności w Legnicy, tam tez urządzając się z rodziną.

autor: Pa-Rysz